Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody biegowe

Dystans całkowity:1000.54 km (w terenie 830.27 km; 82.98%)
Czas w ruchu:113:45
Średnia prędkość:8.80 km/h
Maksymalna prędkość:38.88 km/h
Suma podjazdów:39714 m
Maks. tętno maksymalne:177 (97 %)
Maks. tętno średnie:147 (80 %)
Suma kalorii:71501 kcal
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:50.03 km i 5h 41m
Więcej statystyk

Ultra Chojnik i 3 miejsce dużo za szybko

Sobota, 3 września 2022 · Komentarze(0)
Fot. Jacek Deneka Ultra Lovers
Po 10 latach biegania w górach, w roku 2021, miałem najlepszą formę i wyniki podczas zawodów. Trzy ultramaratony plus maraton zrobione w dwa miesiące na prędkościach, jakich nigdy nie osiągałem. Zrobić progres w kolejnym roku, albo chociaż powtórzyć wyniki miało być bardzo trudno. Tym bardziej, że biegowo robię to samo czyli marne 60 km na tydzień. Coś jak początkujący maratończyk.

Ultra Chojnik będący moim głównym celem tego roku wymagał efektywnego wykorzystania tych 60 kilometrów. Ostatnio setkę biegłem 4 lata temu też na Chojniku. Wtedy na nieco trudniejszej trasie miałem czas 13h26m. Teraz miałem ochotę zdecydowanie poprawić ten wynik. Znany serwis RMT ocenił moją formę na 13h32m. Wiedziałem, że mnie nie docenia. Jako plan A w zegarku ustawiłem realny cel 12h50m. Okazuje się, że warto mieć w głowie bardziej ambitne cele typu A* i A**, bo wszystko się może zdarzyć.





Kilka godzin przed startem: ja(3), Michał Jurek(1), Marcin Durkowski(2). Foto: Karolina Krawczyk.
Jak się okazało plany wzięły w łeb. Zegarek od pierwszego kilometra co kilometr pikał: dużo za szybko, nadal za szybko, trochę za szybko, o wiele za szybko i tak dalej aż do mety. Pokazywał na ekranie, że biegnę 30, 35, 40, 45 minut szybciej od celu. Biegłem w towarzystwie dużo szybszych zawodników, co mogło oznaczać, że faktycznie jest za szybko. Marcin Durkowski poszedł takim ogniem, że widzieliśmy się na pierwszym kilometrze, a potem dopiero na mecie. Michał Jurek wg mnie truchtał przez 50 km tak, jakby był chory. Szymon Wolek nadawał naszej grupie pościgowej tempo, aczkolwiek było to tempo mało wyścigowe. Przynajmniej tak mi się wydawało. Moim zadaniem było ich nie wyprzedzać skoro już wiedziałem, że biegnę za szybko. Na pięknym technicznym nocnym zbiegu gdzieś na 35 km nie mogłem się powstrzymać i wyprzedziłem, potem na grzbiecie jeszcze się oddaliłem na parę minut.

Może to jest za szybko i biegnę tempem na dystans 70 czy 80, a nie 100 km? Biegło się jednak świetnie, bez szarżowania, pogoda była idealna, zimno, na górze wiatr. Biegliśmy tak we trzech doganiając się, wyprzedzając i przy każdym spotkaniu pytając "Ile minut do Marcina?", "Marcin podobno 5 min z przodu", "Dzieci mówią, że 10 min do Marcina" i tak dalej.

Michał jednak nie był chory... Na 70 km zaczął mi odjeżdżać i na mecie miał już 20 min przewagi. Po drodze jeszcze łyknął Marcina i ustawił się na podium jak na zdjęciu. Prorocze zdjęcie zrobiła Karolina Krawczyk kilka godzin przed startem. Szymon też się oddalił i teraz moim celem było uratowanie pudła. Na 80 km wyprzedziłem go i dowiozłem 3 miejsce do mety z rekordowym dla mnie czasem 12h02m. Obawy przed pościgiem miałem do samego końca. Dobrze pamiętałem, jak 5 lat temu 2 km przed metą pod samym Chojnikiem Sebastian Borowczyk odebrał mi pierwsze miejsce.


Zdjęcia: Jacek Deneka Ultra LoversKarolina Krawczyk Fotografia.
Zapraszam na Chojnik Rudawy Festiwal Biegowy

Sztafeta Górska RateMyTrail Team 10 open

Sobota, 13 kwietnia 2019 · Komentarze(0)
I po Sztafecie Górskiej. Trasa, jak to w Górach Stołowych, bardzo wymagająca. Ostatecznie 10 miejsce open.

Meta etapu pierwszego w Hvezdzie, foto Rafał Bielawa

Ekipa ratemytrail na mecie w Kudowie Zdroju, foto Olga P.

Chojnik Ultra 2 open, masakrator

Sobota, 27 maja 2017 · Komentarze(3)

Środek nocy, ludzie chaotycznie biegają w różnych kierunkach inni podskakują lub stoją w zadumie, gra orkiestra. To musi być miejsce startu biegu ultra.

Czuję się trochę nie na miejscu, miałem biec maraton i pod kątem maratonu pisałem relacje z treningów. Od dwóch miesięcy myślałem coraz intensywniej o trasie 102 kilometrów i w końcu przepisałem się na Ultra Chojnik. Tutejszy maraton już zaliczyłem, a ostatnią setkę biegłem rok temu. Najwyższa pora przypomnieć sobie, jak to jest na tak długim dystansie i na tak trudnej trasie.

Przesunąłem się bliżej linii startu, odliczanie, strat i po paru minutach już jesteśmy w ciemnym lesie. Czołówka nie odskoczyła zbytnio do przodu. Nawet nie zamierzałem ich gonić. Za prowadzącą dwójką kolejne kilkanaście osób i dopiero ja. Tak było do pierwszego podejścia, gdzie wyprzedziłem parę osób. Plan był taki, żeby do około 50 kilometra biec swoim tempem i nie dać się sprowokować do wariackiego wyścigu.


Około 4 rano tuż przed wschodem słońca niebo było już czerwone. Na długiej prostej prowadzącej głównym grzbietem naliczyłem osiem osób biegnących przede mną. Bardzo dobry znak, mogłem się nieco zrelaksować. Zacząłem im robić zdjęcia na czerwonym tle, kiedy skręcili w dół z Łabskiego Szczytu. Spokojny długi zbieg zakończony trudnym odcinkiem czarnego szlaku i za chwilę kolejne podejście na grzbiet. W międzyczasie minąłem kilku biegaczy.

Skończyła mi się woda i pod Czarną Przełęczą szukałem strumienia, ale były tylko suche ślady po ostatnich ulewach. Odwróciłem się i przeszły mnie dreszcze. Za moimi plecami malował się niesamowity wschód słońca nad Kotliną Jeleniogórską, wstające mgły i wystające z nich pagóry. Oczywiście znowu zrobiłem kilka zdjęć mimo świadomości, że aparcik w moim telefonie nadaje się zupełnie do niczego.

 Na górze na Czeskich Kamieniach wypatrzyłem gramolącego się ludzika, zmierzyłem mu czas, byłem 15 minut za nim.
Na zbiegu do Pielgrzymów wyprzedziłem go, a na podejściu do Samotni minąłem kolejnego biegacza. Kibic na brukowanej drodze doniósł, że z przodu jest pięć osób, a do lidera mam 12 minut. To były wreszcie konkretne informacje i w dodatku bardzo dobre. 60 kilometrów do mety i tylko 12 minut straty. Czyli dalszy ciąg truchtu tym razem długim i stromym zbiegiem do Karpacza. Trochę zdziwiły mnie szybkie kroki za plecami, czyżby ktoś mnie gonił? To był Krzysiek Kokot, który nieopatrznie zwiedził Kopę, a teraz na gwałt odrabiał straty i zbiegał jak szalony. Dla mnie to był nużący zbieg.

Po 6.5 godzinach zameldowałem się na punkcie w Karpaczu, gdzie ucztowali wspomniany Krzysiek z Kopy i Maciek Pisarek. Atmosfera była zupełnie niewyścigowa. Krzysiek chyba zmieniał buty, a Maciek rozglądał się dookoła, jakby na zastawionych stołach było mało do jedzenia. Dowiedziałem się też, że kilka minut wcześniej punkt opuściła pierwsza dwójka.

Tutaj wreszcie poczułem jakieś większe emocje, szybko opuściłem punkt i już byłem na trzeciej pozycji. Zaraz za mną wyszedł Maciek i przez cały Kocioł Łomniczki deptał mi po piętach. Trochę mu uciekałem, trochę goniłem liderów. Teraz uważam, że na tym podejściu nie trzeba było się aż tak ścigać ;)

Tuż przed szczytem kotła wypatrzyłem na górze ludzika, był jakieś 5 minut przede mną. Tymczasem Maciek rozprostował kije i wyprzedził mnie stwierdzając, że lubi podejścia. Odpowiedziałem, że ja oczywiście też, ale nie takie! No i już byłem czwarty. Takie roszady trwały przez kolejne 10 kilometrów - ja byłem pierwszy w dołkach, a Maciek na górkach.

Ostatnie spotkanie mieliśmy na punkcie w Szpindlerowym Młynie ok 70km. Zbieg do niego jest całkiem długi, mało techniczny i zakończony asfaltem. Postanowiłem się wreszcie urwać i to się udało na punkcie byłem pierwszy, to znaczy trzeci. Ledwo skończyłem nabierać wodę i jeść arbuzy, a Maciek już był obok. Zgłosiłem pretensje, że przecież miał wolniej zbiegać. Wytłumaczył się asfaltową końcówką.

Ostateczną kwestię naszej separacji upatruję w pomidorowej z makaronem. To znaczy Maciek się na nią skusił, może nawet z dokładką, a ja nie. Zyskałem zatem teoretyczne dwie minuty i w pośpiechu opuściłem punkt. Kolejne dwa kilometry to świński trucht pod górę i dalej ostra wspinaczka w palącym już słońcu na południowym zboczu Karkonosza.

Patrzę do góry i między turystami wypatruję dwa ludziki jeden gramolący się po skałach za drugim. Patrzę w dół i widzę Maćka napierającego na kijach. Na górze wreszcie płaski, szeroki i otwarty teren, zaczynam biec. Goniona dwójka jest już razem, to idą, to truchtają, nie odwracając się nawet. Może to turyści?

To jednak Witek Juda i Sebastian Borowczyk.
Doganiam ich przed schroniskiem Lucni, jakoś głupio zagaduję, śmiejemy się i wyprzedzam. Witkowi się to nie spodobało, prowadził wiele godzin i miałby to teraz tak oddać? Wystrzelił do przodu i zaczął techniczny zbieg, bardzo techniczny. Zbiegamy sprawnie, a to doganiam Witka, a to daję mu się oddalić i trochę odpoczywam. Za plecami leci jakieś przekleństwo, zatrzymuję się, a to Sebastian już wstaje z kamieni po małej glebie. Nic się nie stało.

Witek zniknął. Koniec zbiegu, znów pod górę, długa szutrowa prosta, nikogo przed nami prócz turystów. Biegniemy kilometr asfaltem pod Przełęczą Karkonoską, znowu nikogo z przodu. Dobiegamy z Sebastianem do punktu na 80 kilometrze. Tutaj służbowo wita nas szerokimi ramionami Grzesiek Soczomski i reszta ekipy. Jesteśmy pierwsi, nikogo przed nami, Witek się zapodział.

Zyskujemy jednak Grześka, który postanawia odprowadzić nas do mety. Wybiegam pierwszy, ale Sebastian nie odpuszcza i do 87km dobiegamy razem. Tam przyspieszam i zaczynam żwawą wspinaczkę na Ptasi Kamień i dalej do Petrovki. Sebastiana nie widać. Tempo przyzwoite, pot się leje. Jest super.

Zjadłem już dwadzieścia żeli i wypiłem litry izotonika, jednak po kolejnych porcjach energia nie przybywa, zmęczenie daje o sobie znać. Coraz trudniej przebierać nogami. Lewe kolano pobolewa z przerwami od 50 kilometrów, w butach przemieszczają się kamyczki, a upał daje się coraz bardziej we znaki. Zaczynam stromy zbieg z Petrovki i przeklinam, bo chciałbym szybciej ale nie mogę.

Nerwowo spoglądam za siebie wypatrując Sebastiana, a to tylko zawodnicy z maratonu mnie mijają. Koszmarny długi zbieg, chyba najdłuższy biegowy odcinek na całej trasie ciągnący się w nieskończoność.

500 metrów przed podejściem na Chojnik odwracam się i widzę przez ułamek sekundy znajomą sylwetkę wśród innych biegaczy. Szukam potwierdzenia na twarzy Grześka, a ten odwraca się i uśmiecha do Sebastiana.
Momentalnie przyspieszam z 6:00 na 5:00, ale pary starcza tylko na te 500 metrów. Zaczyna się podbieg i Sebastian już mnie mija dokładnie 3 kilometry przed metą. Na mecie mówił, że jak mnie zobaczył poczuł, jakby dostał skrzydeł. I faktycznie odfrunął razem z moim pierwszym miejscem.



Miejsce, czas, godziny, minuty, sekundy. Czy to takie ważne? Za każdym razem, gdy w trakcie biegu myślałem o Kasi i Leonie czekających na mecie czułem szczęście. Przestawało mieć znaczenie, czy będę pierwszy, drugi, piąty i czy zmieszczę się w 15 godzinach.

Bieg 7 Dolin relacja

Sobota, 6 września 2014 · Komentarze(6)

Pierwszy start na Biegu 7 Dolin i pierwszy na dystansie równym 100km. Były już przymiarki do B7D dwa lata temu w debiucie biegu ultra 66km. Tym razem przyszedł czas na pełny dystans. Raczej bez wielkich oczekiwań po sezonie pełnym pięknych długich biegów - to był siódmy start w górskim ultra tego roku licząc od marcowego ZUKa.
Oczywiście był nieśmiały plan na złamanie 11 godzin, ale po 7 godzinach jego prawdopodobieństwo gwałtownie spadło.

  • Start o 3 rano w sporym tłumie ludzi, zaczynamy z KrzyśkiemŁukaszem dosyć żwawo. Łukasz szybko się oddala i znika. Tuż obok jest Olga, która debiutuje w ultra, to jej pierwsze zawody powyżej 50km i już zamierza skopać tyłek niejednego faceta!

  • Tempo-rozgrzewka, pniemy się na Jaworzynę Krynicką, jeśli doganiam szczupłego(!) Maćka Więcka znaczy, że biegnę za szybko. Na Jaworzynie mija mnie Krzychu, robię odsik i mija mnie Ewa Majer. Zbiegam do Rytra i mija mnie mały szybki pocisk - Magda Łączak. Czyli jednak zacząłem za szybko!

  • Zbieg do Rytra przeżywam dużo lepiej niż dwa lata temu, gdzie czwórki dostały za swoje. W Rytrze zdjęcia robi Tata, któremu oddaję czołówkę i kurtkę(mikro Windy-Wendy Cumulusa! - niestety nie przydała się). Średnie tempo tego odcinka to 6:02, czyli świetnie biorąc pod uwagę, że staram się nie napinać.

  • Zbliżając się do Przehyby na 42km mijam Krzycha, który radością nie tryska. Krzyczę, że jest nieźle mamy już maraton w 4.5h, więc jest całkiem OK. Na agrafce tuż za schroniskiem Krzychu straszy, że chyba zejdzie. Łatwo wpaść w taki kryzysowy nastrój, jeśli rok temu zrobiło się ten bieg w 10:40!

  • Za chwilę mijam Olgę, która z kolei cieszy się, że właśnie minął kryzys. Napiera mocno jakieś 5min za mną! Jest druga za Magdą, tuż za nią 3 dziewczyny. Ewa Majer z powodu kontuzji przerwała bieg w Rytrze.

  • Dobiegam do Piwnicznej na 66km, gdzie Józek Pawlica ma już moje żele z przepaku. Cud chłopak, nawet nie wypakowałem wora, a on już karze mi uciekać na trasę! Za chwilę pojawia się ucieszony Krzysiek - kryzys minął! Na punkcie mijamy jeszcze Krystiana zmieniającego...skarpety(nie poznaję kolegi!) Od teraz pokonujemy razem z Krzychem resztę trasy. Średnie tempo 6:35 daje już tylko teoretyczne szanse na ostateczny czas 11 godzin. Zaczął się piękny dzień, ciepełko, widoki dookoła.

  • Na moście w Piwnicznej odwracam się i patrzę kto biegnie do punktu kontrolnego...no kto? Olga! Jest 5 minut za nami.
     Goniła was kiedyś młodsza siostra przez 100km po górach? No właśnie, a mnie tak! Na prawdę mam wrażenie, że ma szansę nas dogonić, ale wiem też, że zabawa w ultra bieganie dopiero się zaczyna.
  • Za chwilę mijamy zmaltretowanego Łukasza, którego gorąca głowa kazał mu gnać od startu, a teraz za to płaci, piękny debiut! Zaczynają się mentalne gierki z własnym ciałem i duchem. Niby lekki trucht pod górkę 4% do Małej Wierchomli na 77km, a nogi jak z ołowiu poruszane bardziej siłą woli niż mięśni.

  • Na stoku narciarskim robimy direttissimę tempem zmęczonego grzybiarza. Wykorzystuje to Żaneta Bogdał, która wyprzedza nas - podchodzi tak lekko, jakby dopiero zaczęła zawody. Patrzymy tylko po sobie z Krzyśkiem i wiemy, że nie mamy na to żadnej odpowiedzi. Jest już drugą kobietą, wyprzedziła Olgę, która podobno narzekała na zmęczone nogi. Pocieszamy się, że już tylko półmaraton.

  • Za Szczawnikiem od 85km napychamy się żelami i zaczynamy truchtać, mijamy dwóch chłopaków. Wcześniejsze "postanowienie", że nie biegnę niczego bardziej stromego niż 4% odchodzi w niepamięć. Mamy tempo świńskiego truchtu, ale równe i stałe przez dobre 5km. Docieramy do Bacówki nad Wierchomlą i widzimy, jak punkt opuszcza Żaneta. Wiemy też, że jeden z kolegów za nami szybko zbiega, a stąd jeszcze wejście +200m na Runek i dalej tylko 9 kilometrowy zbieg do mety.

  • Zaczynamy zbiegać i wzajemnie się poganiać, żeby nie zostać dogonionym. Co chwilę oglądamy się za siebie, jakby czując czyjś oddech. Na którymś z małych podejść kilka km od mety wreszcie go widzimy, goni nas. Na szczęście zaczyna się zbieg i przyspieszamy, kolejny raz widzimy się kiedy goniący jest ok 200 metrów za nami, a do mety ok 3km.

  • Nie dajemy już sobie wyrwać tego nic nie znaczącego miejsca i czasu. Kilometr przed metą na wiatrołomach zawalających szlak doganiamy Żanetę. Poganiam ją żeby nie zwalniała, bo jesteśmy gonieni. Jeszcze tylko skoki przez powalone drzewa, szeroki uśmiech i razem z Krzyśkiem, przy oklaskach kibiców, wbiegamy deptakiem na metę. Piękny bieg :)

Taki finisz lubię, były kryzysy, były zwątpienia, ale ostatecznie udaje się znaleźć jeszcze energię, żeby uciekać i gonić. A wynik? Szału nie ma, ale też szału nie należało się spodziewać, bo i trening dupy nie urywał, a ciągłe starty co 2-3 tygodnie do szczytu formy raczej nie prowadzą. Była za to przygoda i dobra zabawa, a o to tak na prawdę chodzi. Ostatecznie czas 11h56min i 26 miejsce. Bardzo dobry bieg, fajna atmosfera, masa znajomych spotkanych na starcie, mecie i w trakcie. Nic tylko wystartować jeszcze raz, polecam!

Olga ostatecznie mnie nie dogoniła i ukończyła jako 4 kobieta ze świetnym czasem 12h42min. Jak będzie tak dalej przyspieszać z roku na rok, to następnym razem będę musiał się bardziej postarać :)






Co jadłem, co piłem:
  • galaretki aptonia 5x porzeczka i 2x truskawka - 80 kcal każda
  • ok 100 gram kandyzowanego imbiru
  • batonik jabłkowy aptonia - ok 120kcal
  • 3x żele squeezy, dwa cytrynowe z kofeiną i pomidorowy, pierwszy test tej marki(ma się żołądek!) - 90 kcal każdy
  • 5x żele nutrend, pierwszy test tych żeli(ma się żołądek!) - 90 kcal każdy
  • pół banana i ok 8 ćwiartek pomarańczy na punktach
  • ok 7x tabletki z sodem saltstick
  • 4x tabletki enervit - 15kcal każda
  • na każdym punkcie wypijałem ok 0.4L wody lub izo plus napełniałem bidon 0.5L + ew. bidon 0.2L, czyli w sumie ok 7-8 litrów płynów.

Zapis śladu gps
Zdjęcia:

Letni Bieg Piastów półmaraton

Sobota, 30 sierpnia 2014 · Komentarze(0)
Ósmy start w biegu górskim w tym roku i pierwszy raz od dawna w tak szybkim biegu. Letni Bieg Piastów w Górach Izerskich dał mi popalić. Podbiegów było niecałe +500m, więc od startu do mety trzeba było szybko przebierać nogami! Na linii startu ustawiłem się w momencie, jak zaczęto odliczanie, więc nawet nie rozejrzałem się za znajomymi. Spotkałem ich za to na trasie. Bartek Gorczyca z przypiętym numerem robił interwały. Siedział na pieńku jak go wyprzedzałem, żeby za chwilę mnie odstawić...
Jarek Haczyk dołożył mi 8 minut mówiąc że biegnie lekko, bo przecież Krynica czeka :)
Kuba zdobył dwa puchary jeden za 10 miejsce w open na 10km i drugi za 3 miejsce w wiekowej :)

Ogólnie dobrze było się zmęczyć po 10 dniach niebiegania, tak jakoś wyszło. Do plusów można zaliczyć, że kolano ubite w maju miało się całkiem nieźle. 3x Śnieżkę zniosło dzielnie, ale później na rowerze dawało o sobie znaki.

Pogoda na biegu dopisała, przez pierwsze 10km było chłodniej i nawet popadał deszczyk.
Kolejny mini plus to życiówka w półmaratonie poprawiona o jakąś minutę albo dwie - poprzednia gdzieś sprzed 2 lat:)
Czas 1:38, 36 miejsce w open.

Następny start w Krynicy na 100km o 3 rano w sobotę.

Zimowy Ultramaraton Karkonoski

Sobota, 8 marca 2014 · Komentarze(4)

Piękna trasa biegu, szczególnie przy takiej dobrej pogodzie jaka nam się trafiła. I wbrew pozorom zima była. Może nie mroźna i śnieżna ale była. Mimo niezbyt oszałamiającego wyniku uważam Zimowy Ultramaraton Karkonoski imienia Tomka Kowalskiego za bardzo udany.
Na starcie ustawiłem się z przodu zobaczyć jakie konie zaczną uciekać. No i uciekły Danek, Piotrek, Kulawy, widziałem ich kilka minut w formie odblasków w ciemnym lesie. Pierwsze 15km do przełęczy Okraj minęło bardzo szybko, 15km w 1.5 godziny i 800m do góry. Całkiem nieźle jak na moje braki w przygotowaniu, pobiegane raptem 60km przez poprzedni miesiąc. Braki spowodowane były, nie bójmy się tego słowa, przez kontuzję ITBS. Mimo wszystko rekonesanse trasy udawało się robić od grudnia. Co najważniejsze odpoczynek i odpowiednie ćwiczonka spowodowały, że noga nie bolała podczas biegu, nic się nie odezwało. Po biegu też wszystko w porządku.

Na Okraju wychyliłem kubeczek z wodą i w tym momencie wyprzedziła mnie Sabina Giełzak. Bywa i tak, nie ma się czego wstydzić, bo to bardzo dobra zawodniczka! :)
Na kolejnych podbiegach brakowało jednak sił, brak treningu zrobił swoje. Trasa biegu była jednak łagodna, mniej wymagająca niż wariant letni na Maratonie Karkonoskim, gdzie w kilku miejscach trzeba skakać nad kamieniami. Tutaj tylko raz zakładałem raczki na zbiegu ze Śnieżki. Niektórym udało się zejść po tym lodzie bez żadnych pomocy oprócz łańcuchów.

Na odrodzeniu nabrałem litr wody i pomarańcz. Miałem jednak za grubą bluzę co skutecznie powodowało szybkie wypacanie...było gorąco. Gdzieś przed Śląskimi Kamieniami dogonił mnie Krzychu, dokładnie tak samo jak na Karkonoskim w lecie. To znaczy prawie dogonił, był 100m z tyłu na podejściu, krzyknąłem mu żeby próbował gonić. Przez następne 15 czy 20km nadal był 100 - 300 metrów z tyłu :) Czułem się już jak dętka bez powietrza. Lekkie przebudzenie nastało za Śnieżnymi Kotłami, gdzie robi się górki. Później jeszcze pomógł doping wolontariuszy z punktu Hali Szrenickiej. Dzięki temu na 43km sylwetka biegowa podejrzanie poprawna :) - zdjęcie powyżej zrobione przez Piotrka Pęcherza. Ostatnie 8km prowadziło wzdłuż strumienia po ubitym śniegu, piękna ścieżka w porannym słońcu. Tempo też niby przyzwoite, ale cóż z tego skoro 3km przed metą dogonił mnie Krzychu i jeszcze kazał przyspieszać sam znikając za kolejnymi zakrętami! Wszytko przy współudziale dopingującego w biegu Tomka.

Do mety na polanie Jakuszyckiej jakoś doczłapałem finiszując nawet na ostatnich 100m dzięki Tomkowi, który ciągnął mnie za uszy. Ostatecznie zająłem 33 miejsce w czasie 5:59:13. Całkiem niezły wynik patrząc na warunki. Jednak nie czas jest najważniejszy, najważniejsze, że kolano nie bolało, nie było większych kryzysów, były piękne widoki od samego Okraju, spotkanie z zimą i całkiem sporym tłumem znajomych z czeskim piwem :-)

Cały ZUK był perfekcyjnie zorganizowany zaczynając od rejestracji w biurze zawodów przez odprawę z dużymi emocjami(patrz Tomek), start, trasę, znakowanie, punkty odżywcze, zabezpieczenie trasy i organizację na mecie, depozyt, bufet i transport. No może z tym bufetem nie do końca, przydało by się tam kilka kilo jabłek, albo makaron ze szpinakiem do wyboru oprócz gulaszu. No i wreszcie impreza na zakończenie w DW Mieszko, wręczenie pokaźnych nagród finansowych, oglądanie filmów o Tomku i jego wyczynach, później impreza(z kapelą unplugged) dla niektórych chyba do białego rana ;)
Wyglądało jakby ekipa organizowała zawody 15 raz, a to po prostu było 90 osób(!), rodzina i znajomi Tomka. Polecam za rok.

Dziękuję wszystkim za kibicowanie i trzymanie kciuków!
Zima na zdjęciach Piotra Dymusa
Zdjęcia Pęcherza
Oficjalne wyniki
Mój ślad GPS

Chudy Wawrzyniec 2013 ukończony!

Sobota, 10 sierpnia 2013 · Komentarze(7)

Umordowałem się setnie i ubawiłem po pachy. Było ciężko, aż takiego ciężko się nie spodziewałem. Do tego stopnia, że mnie nawet noga zabolała, ale już przechodzi. To pewnie dlatego, że to był szósty górski(trzeci ultra) maraton w 90 dni. Licząc od debiutu na takim dystansie 11 maja na Transvulcanii.
Chudy Wawrzyniec to bardzo fajna impreza, niezła organizacja, świetna i trudna trasa. Takich stromych podejść jeszcze nie widziałem - były fragmenty pokonywane na czworakach. Myślałem o tym już biegu rok temu, ale taki debiut tydzień po Maratonie Karkonoskim to nie był dobry pomysł(być może nadal nie jest).

Bieg wystartował o 4:35 szybkim asfaltowym odcinkiem 6km. Na szczęście nie padało, wszystko chyba wypadało się w nocy, którą mało kto przespał. Pierwsze dwie górki Rachowiec(954m) i Kikula(1119m) udało się zdobyć dosyć szybko 21.5km w 2h11. Następna padła Wielka Racza(1236m) i zaraz za punktem żywieniowym Wielka Rycerzowa(1226m) w okolicy 42km i 4h48. Później nie było już tak szybko, później było męczenie ultra.
Po drodze, spotkałem Marka Talagę, który wykręcił ostatecznie świetny czas 5h36 na trasie 50+. Długo nie rozmawialiśmy, bo moje tempo z powodu bólu nogi było niezbyt świeże...
Finisz, który miał być żwawym 10km zbiegiem do mety okazał się wycieczką towarzyską z pogaduchami z Dawidem Atanasowem. Dawida z kolei bolały stopy, więc wspierając się w bólu człapaliśmy do mety :)
Mogło być lepiej, ale i tak jestem zadowolony z 14 miejsca i tych 10h16.
Rewelacyjne zdjęcia Piotra Dymusa, tutaj pełna fotorelacja.
Ślad z garmina nie byłby sobą, gdyby był zapisany w 100%. Gdzieś tam na tych stromiznach tracił się sygnał.
Pełne wyniki 50+ i 80+.

New Balance MO80


Tym razem biegłem w New Balance MO80. Dopiero drugi bieg w tych butach. Poprzednio biegłem w nich Chojnik Maraton i trochę poturbowałem stopy. Teraz profilaktycznie założyłem skarpety i mimo, że od pierwszych kilometrów wszystko było przemoczone sprzęt i stopy wytrzymały. Generalnie but ma sporo twardszą podeszwę niż pozostałe minimusy, w sam raz na 10 godzinny bieg. Przód buta jest węższy niż np w MT1010.

KBL Kudowa - Bardo - Lądek 106km

Piątek, 19 lipca 2013 · Komentarze(6)

Czego można oczekiwać od swojej pierwszej setki, szczególnie że niedługo po pierwszej osiemdziesiątce na Transvulcanii? Jak na ultra-leszcza przystało chciałem po prostu zobaczyć co jest dalej - we własnym tempie i w pięknych okolicznościach przyrody.

Tak się złożyło, że na starcie o godz. 20 w Kudowie Zdrój mało kto chciał się ustawić przy taśmie. Stał tam już Krystian Ogły, którego poznałem na La Palmie, stanąłem więc i ja, żeby było raźniej. Miejsce startu poznaliśmy z Kasią bardzo dobrze dwa lata temu na Biegu Homolan 10km.

Od początku ruszyliśmy z Krystianem szybko na przełaj przez park do góry, wzdłuż wyznaczonej taśmami trasy. Dziwne, bo już po kilkudziesięciu metrach rozglądaliśmy się za taśmami, nie można było po prostu za kimś biec. Od razu stromo do góry schodami i tempo spore, jak w Biegu na Ślężę.

Na dzień dobry dostaliśmy 8km i +450m podbiegu na Błędne Skały przy pięknym zachodzącym słońcu. Przez pierwsze parę km biegł z nami jakiś pies, właściciela zostawił w Kudowie...Oczywiście było też kilku zawodników, w sumie ok 4-5 osób w czołówce.

Krystian narzucił rześkie tempo, a przede mną pojawił się jeszcze Zygmunt Brożek, który na stromym podbiegu próbował nawet odebrać prowadzenie Krystianowi. Starałem się nie ścigać na tym etapie. Błędne Skały po 51min na trzeciej pozycji, przede mną Krystian ok 1min i Zygmunt kilkanaście sekund, którego wyprzedziłem na stromym zbiegu, który właśnie się zaczął.

Przed samą Pasterką duża polana, dookoła lasy, w górze widoczny już Szczeliniec i prawie ciemność tuż po zachodzie słońca.


W Pasterce pętla dookoła wiaty z punktem żywieniowym, gdzie minąłem Krystiana mającego kilkanaście sekund przewagi. Z punktu nic nie zabrałem, bo następny był już na Szczelińcu po ok 3km. Na podejściu doszedł mnie Sebastian Kubacki. Ściemniło się i zapaliłem czołówkę. Na Szczelińcu 1:51 i 17km. Po zbiegu ze Szczelińca i 20km w nogach był 8km płaski dosyć odcinek na którym kiepsko mi się biegło i zeszło aż 50min, byłem trzeci. W końcu zaczął się zbieg do punktu w Ścinawce. Po drodze minąłem wymęczonego Wirka będącego na trasie B7S już 29godz. Twierdził że Krystian jest daleko z przodu, kolejni spotkani zawodnicy mówili, że dokładnie 17min! Kosmos, gdzie zgubiłem te minuty?, a gdzie jest Sebastian?

W tym samym czasie Danek zdalnie smsami zagrzewał mnie do boju, przesyłał spóźnione o godzinę międzyczasy("2min straty!"), kazał utrzymać tempo i zatracić się w biegu niczym Tarahumara.

Na punkcie w Ścinawce(38km, 3:58) okazało się, że jestem drugi, a w zasadzie pierwszy, bo Krystian rezygnuje z powodu świeżej kontuzji, której nie chce pogłębiać przed UTMB, a Sebastian gdzieś się zgubił w ciemnościach. Oczywiście namawianie Krystiana, żeby biegł, bo nie mam kogo gonić na nic się zdało. W tym momencie przybiegła zguba - Sebastian. Pobiegliśmy dalej parę km lekko pod górę.

Okazało się, że Sebastian zrobił w tym roku Rzeźnika 80km i też pierwszy raz biegnie setkę! Przebiegliśmy też Maraton Gór Stołowych dwa tygodnie wcześniej. I teraz biegliśmy na pierwszym miejscu w KBL - nieprawdopodobne...

Wyraziłem obawę, że na pewno tuż za nami są jakieś charty o których nic nie wiemy. Sebastian stwierdził, że teraz już nas nikt raczej nie dogoni. Nie było to dla mnie takie oczywiste, to był dopiero 40km. Wspólny bieg nie był dla mnie komfortowy, to nie było moje tempo. Zaczęliśmy podchodzić pod Kościelec(586m) przed Słupcem. Strome wzniesienie trochę złagodniało i zacząłem biec, Sebastian za mną nadal maszerował.

To był ostatni raz kiedy się widzieliśmy. To był ostatni raz kiedy widziałem kogokolwiek z KBL. Przede mną było 65km samotnego biegu przez góry i lasy - ponad 8 godzin...

Na tym można by skończyć opis wyścigu KBL i zacząć opis Biegu 7 Szczytów(235km). Spotykałem wielu zawodników maszerujących, zataczających się, śpiących zawiniętych w folie NRC. Jeden zrobił spore wrażenie, jako jedyny biegł drogą pod niewielkie wzniesienie. Dogoniłem go i minąłem, ale różnica prędkości nie była wielka. Można powiedzieć, że jego widok zmotywował mnie.

Do Barda na 70km było na prawdę przyjemnie. Na tamtym punkcie spędziłem najwięcej czasu, chyba z 6 minut. Pod wiatą leżało sporo ciał pozawijanych w śpiwory. To długodystansowcy z B7S. Napełniłem bidony, zjadłem arbuzy, wypiłem wcześniej przygotowany izotonik z przepaku. Wystawiłem też na widok publiczny moje gołe brudne stopy i posypałem profilaktycznie jakimś proszkiem z Dehatlonu.

Zaraz za punktem było do pokonania +300m bardzo stromej drogi krzyżowej, zaczynało świtać, więc podziwiałem malowidła na drewnianych tablicach. Przede mną było drugie pół pasma Gór Bardzkich aż do Przełęczy Kłodzkiej i kolejnego punktu na 85km 10h15 (wg mapy błędnie 78km). Tutaj już kryzys mentalny walił do bram. Danek od rana słał smsy i kazał trzymać tempo! Dodatkowo dystans z zegarka nie zgadzał się z mapami. Wyglądało na to, że z każdym kolejnym punktem kontrolnym imprezie przybywało 4-5km do początkowych 103km. Jednak jeszcze humor dopisywał, dolałem 1.5L wody, zgarnąłem kilka kawałków arbuza i wygłupiałem się do zdjęć.

Oczywiście na punkcie nikt nie wiedział co się dzieje za mną i ile mam przewagi do tego, który mnie goni. Bo, że mnie goni byłem niemal pewien! Chociaż momentami biegnąc samemu w ciemnym lesie miałem wrażenie, że albo ja się pogubiłem, albo cała reszta. Było to po prostu nieprawdopodobne, że przez tyle godzin nie doganiają mnie ci, którzy wygrali ze mną na MGS. Trasy byłem jednak pewien, bo czerwonych tasiemek nie odstępowałem na więcej niż 50m, tak często się pojawiały.

Zbiegłem wreszcie do ostatniego punktu, gdzie dowiedziałem się, że do mety leciutko 7km asfaltem w dół...Aż poprosiłem o mapę i okazało się, że wcale nie. Jeszcze 12km przez góry i lasy...Ok wszyscy mają taką samą przygodę.

Męczyłem się przez ten odcinek niemiłosiernie i zmuszałem do biegu na lekko nachylonych stokach. Parę km przed metą dostałem jeszcze ponaglającego smsa od Olgi "śpiesz się bo cię goni!". Zdziwiłem się, bo nie mogła tego wiedzieć, wyniki z punktów pojawiały się na necie ze sporym opóźnieniem. Dało mi to jednak sporego kopa i czasami na prawdę nerwowo oglądałem się za siebie. Tak jakbym przeczuwał, że ktoś się czai.

Ostatni zbieg do mety to już rześkie tempo w porównaniu ze średnią z ostatnich 50km. Pierwsze 50km zrobiłem w 5h24, ostatnie 50km w 6h50. Zdecydowanie za duża różnica. Wydaje mi się, że początek poszedł zbyt szybko, dałem się ponieść i końcówka szła bardzo ciężko.

W każdym razie na metę wbiegłem w podskokach po ostatnich schodkach i lekko jakby niedowierzając, że udało mi się biec na pierwszym miejscu od 40 kilometra.

Dzięki wszystkim za kibicowanie w tym szczególnie dla Danka i Olgi za mocne mentalne wsparcie smsowe.


Na mecie z Robertem Korabem, który był tym ścigającym i którego ani razu nie spotkałem na trasie. Stracił do mnie niecałe 6min!

Mimo biegania przez całą noc dzień był jeszcze długi. Przejąłem Bagirę i kibicowałem Kasi na Złotym Półmaratonie.


Pełne wyniki KBL i B7S
Zdjęcia za zgodą Piotra Dymusa
Foto na mecie Maciej Sokołowski(DFBG.pl)
Relacja ze zdjęciami: http://www.salomonrunning.com/pl/blog/swieto-biegowe-w-ladku-zdroju.html
Relacja Michała z B7S 235km http://www.ultrarunning.pl/237-obietnic-kundla-bieg-7-szczytow/
Wideo relacja: http://www.youtube.com/watch?v=IP2cplfsfig
Reportaż TV Kłodzka: https://vimeo.com/70942433
Trasa z GPS http://connect.garmin.com/activity/346186444


Maraton Gór Stołowych

Sobota, 6 lipca 2013 · Komentarze(5)

Świetna impreza, bardzo dobrze się biegło(ale nie idealnie), pogoda dopisała, maraton mogę zaliczyć do udanych.

W telegraficznym skrócie:

  • zacząłem dosyć szybko, na tyle, że przez ok 1 minutę widziałem Marcina Świerca
  • po pierwszych 6km w 30min czułem się jakbym biegł na Ślężę , dogoniłem też Krystiana
  • przez kolejne 30km biegłem w okolicy 20 miejsca
  • tempo jak na mnie było rześkie i praktycznie wszytko biegłem oprócz kilku krótkich odcinków
  • do 38km wszystko przebiegało idealnie, na bufetach uzupełniałem bidon i jadłem kawałek arbuza, przy okazji w Pasterce na 28km pozbyłem się koszulki bo wyszło słońce
  • na 38km przy terenie wojskowym dogonił mnie Krystian, zatrzymałem się na odsik i w tym momencie poczułem głód(!)
  • Krystian narzucił tempo, a mnie skończyły się bananowe żele i zostało tylko parę łyków wody
  • tuż przed Błędnymi Skałami wyprzedziła mnie Magda Łączak, dopiero przy bufecie na skałach we trójkę napełnialiśmy bidony. Magda z Krystianem wybiegli pierwsi
  • jedynym dla mnie ratunkiem na bufecie był cukier w różowym izotoniku, niestety napój był bardziej różowy niż słodki...
  • po ok 20min bidon znowu był pusty a uciekająca dwójka znikła mi z oczu
  • na podmokłym terenie przed Karłowem zostawiłem w błocie but, musiałem się wrócić parę metrów...
  • na asfalcie w Karłowie leniwy męczący trucht i łapczywe przyglądanie się bidonom w przejeżdżających rowerach...
  • na deptaku przed schodami minął mnie jeden zawodnik
  • 50m przed schodami musiałem już maszerować, do mety zostało 750m i zaczęła się moja najdłużej trwająca część maratonu!
  • po pierwszych kilku stopniach(z 665!) poczułem się jakby mi ktoś wyciągnął wtyczkę z prądu...
  • schodzący z góry Jarek Gniewek krzyczał "ból nie istnieje!", niestety to nie była kwestia bólu, kilka razy zwieszałem się na poręczach i ciężko łapałem powietrze
  • w końcu ostatnie 200m truchtu i meta, ostatecznie zająłem 23 miejsce dając się wyprzedzić na schodach 4 osobom...

Mina typu "daleko jeszcze?!"

Mimo niezbyt udanego finiszu bieg uważam za udany, chociaż liczyłem na złamanie 5 godzin. Takie założenie opierałem na dystansie 46km, a okazuje się że sporo zegarków pokazało ok 48km.

Co ciekawe myślę, że MSG jest szybszy niż Maraton Chojnik gdzie miałem 5h 3min i 44.5km.

Problemy energetyczne i (niedo)żywieniowe zamierzam poprawić na nadchodzącym KBL.

Foto z trasy: Robert Zabel

Więcej zdjęć z imprezy

Buty startowe MT1010 rozm. 45

Maraton Chojnik, górskie bieganie!

Sobota, 8 czerwca 2013 · Komentarze(0)

Prawie miesiąc po moim pierwszym porządnym ultramaratonie kolejny maraton. Tym razem Karkonosze i bieg na Zamek Chojnik. O maratonie dowiedziałem się z pierwszej ręki od Daniela współorganizatora, więc mój udział w imprezie był oczywisty. Trasa Maratonu Chojnik jest długa(45km) i trudna(+2200m), dodatkowo poprowadzona wymagającymi technicznie szlakami.


Na starcie ustawiło się ok 90 zawodników i zawodniczek.


Mordercze podejście na Zamek Chojnik, męczące kamienne schody.


Kibice na mecie:)

Bardzo fajna impreza, na pewno wrócę za rok. Jest więcej niż pewne, że zająć wysokie miejsce będzie bardzo trudno.

Więcej zdjęć z wręczenia nagród