Na zdjęciu jest uśmiechnięty, szczęśliwy biegacz po dotarciu do czerwonej kropki. Kropki poprzedzonej czerwoną kreską długości 96km.
Jest jak jest, zawody nam odwołali i miesiącami budowana forma się marnuje. Nawet nie wiadomo, czy jest forma, bo nie ma jak tego sprawdzić. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Gorzej, jeśli mamy nienormalnego znajomego. A jeszcze gorzej, jeśli jest ich więcej. Wiadomo przecież, że z kim przestajesz takim się stajesz.
Na przykład taki Rafał Bielawa mi kiedyś opowiadał, że on to sobie czasem pobiegnie takim szlakiem Strzelin - Sobótka. No i świetnie, fajnie fajnie - ja na to. Trochę, jakby mi astronauta opowiadał, że niedawno wrócił z Księżyca i ogólnie poleca.
Nastał jednak taki czas, że głupie pomysły zaczęły kiełkować w głowie. Na domiar złego ów Rafał i Grzesiek Soczomski miesiąc temu pokazali, jak to się biega przebiegając ten szlak poniżej 10 godzin. Tego było już za wiele, klamka zapadła, kiedy jak nie teraz?
W piątkową noc zamawiam ubera na dworzec Smardzów Wrocławski, żeby dojechać do Strzelina. Kierowca okazuje się biegaczem górskim, więc na pół godziny przed startem mojego biegu rozmawiamy o bieganiu.
Bojowo nastawiony, uzbrojony w plecak 2.5kg pełny wody i prowiantu pokonuję nocą Wzgórza Strzelińskie, a później różne podmokłe pola i wioski. Po drodze tankuję napoje na stacji paliw w Ziębicach i biegnę 45km do następnej stacji w Łagiewnikach. Trochę kluczę, trochę szukam szlaku, ale niewiele, bo ogólnie jest świetnie oznaczony mimo, że chyba nikt nim nie chodzi prócz zwierząt.
Po 70km, kiedy nogi nieco przeschły i błoto odpadło, sprawdzam co się do tych nóg przyczepiło. Co się mogło przyczepić, jeśli biegnę przez trawy i zarośla sięgające czubka głowy? Na każdej nodze mam ponad 20 kleszczy, nie wiem dokładnie ile, bo po 20 przestaję liczyć. W większości nimfy, ale są też dorodne okazy. Wyrywam je z włosami, bo nie ma czasu na ceregiele.
Słoneczny dzień i piękny widok przede mną, już tylko 25km. Ślęża na horyzoncie, a 5km za nią umowna meta.
W tej beczce miodu tkwi jednak
łycha dziegciu. Mianowicie nogi mam całkowicie w dupie i to po same kostki. Mam po prostu dosyć. Boli mnie absolutnie wszystko. Biegnę pod górę i nie mam siły. Biegnę po płaskim i bolą mnie nogi. Biegnę w dół i bolą mnie cycki, bo skaczą. Biegnę trzy kilometry przez pole rzepy i też bolą mnie nogi, ale gdzie indziej.
W końcu uciekam ze słońca do mokrego lasu pod Ślężą i zaczynam wspinaczkę na szczyt. Ostatnie 5km w dół, to absolutny świński trucht, aby tylko dotrzeć na Dworzec PKP Sobótka Główna do czerwonej kropki.
Ostatecznie zajęło mi to 10 godzin i 50 minut. Nie jestem zbyt zadowolony z czasu, ale jakiś tam uśmiech przez grymas bólu się przebija, bo jednak się udało.
I ogólnie polecam ;-)