Pierwszy start na Biegu 7 Dolin i pierwszy na dystansie równym 100km. Były już przymiarki do B7D dwa lata temu w debiucie biegu ultra 66km. Tym razem przyszedł czas na pełny dystans. Raczej bez wielkich oczekiwań po sezonie pełnym pięknych długich biegów - to był siódmy start w górskim ultra tego roku licząc od marcowego ZUKa.
Oczywiście był nieśmiały plan na złamanie 11 godzin, ale po 7 godzinach jego prawdopodobieństwo gwałtownie spadło.
Start o 3 rano w sporym tłumie ludzi, zaczynamy z Krzyśkiem i Łukaszem dosyć żwawo. Łukasz szybko się oddala i znika. Tuż obok jest Olga, która debiutuje w ultra, to jej pierwsze zawody powyżej 50km i już zamierza skopać tyłek niejednego faceta!
Tempo-rozgrzewka, pniemy się na Jaworzynę Krynicką, jeśli doganiam szczupłego(!) Maćka Więcka znaczy, że biegnę za szybko. Na Jaworzynie mija mnie Krzychu, robię odsik i mija mnie Ewa Majer. Zbiegam do Rytra i mija mnie mały szybki pocisk - Magda Łączak. Czyli jednak zacząłem za szybko!
Zbieg do Rytra przeżywam dużo lepiej niż dwa lata temu, gdzie czwórki dostały za swoje. W Rytrze zdjęcia robi Tata, któremu oddaję czołówkę i kurtkę(mikro Windy-Wendy Cumulusa! - niestety nie przydała się). Średnie tempo tego odcinka to 6:02, czyli świetnie biorąc pod uwagę, że staram się nie napinać.
Zbliżając się do Przehyby na 42km mijam Krzycha, który radością nie tryska. Krzyczę, że jest nieźle mamy już maraton w 4.5h, więc jest całkiem OK. Na agrafce tuż za schroniskiem Krzychu straszy, że chyba zejdzie. Łatwo wpaść w taki kryzysowy nastrój, jeśli rok temu zrobiło się ten bieg w 10:40!
Za chwilę mijam Olgę, która z kolei cieszy się, że właśnie minął kryzys. Napiera mocno jakieś 5min za mną! Jest druga za Magdą, tuż za nią 3 dziewczyny. Ewa Majer z powodu kontuzji przerwała bieg w Rytrze.
Dobiegam do Piwnicznej na 66km, gdzie Józek Pawlica ma już moje żele z przepaku. Cud chłopak, nawet nie wypakowałem wora, a on już karze mi uciekać na trasę! Za chwilę pojawia się ucieszony Krzysiek - kryzys minął! Na punkcie mijamy jeszcze Krystiana zmieniającego...skarpety(nie poznaję kolegi!) Od teraz pokonujemy razem z Krzychem resztę trasy. Średnie tempo 6:35 daje już tylko teoretyczne szanse na ostateczny czas 11 godzin. Zaczął się piękny dzień, ciepełko, widoki dookoła.
Na moście w Piwnicznej odwracam się i patrzę kto biegnie do punktu kontrolnego...no kto? Olga! Jest 5 minut za nami. Goniła was kiedyś młodsza siostra przez 100km po górach? No właśnie, a mnie tak! Na prawdę mam wrażenie, że ma szansę nas dogonić, ale wiem też, że zabawa w ultra bieganie dopiero się zaczyna.
Za chwilę mijamy zmaltretowanego Łukasza, którego gorąca głowa kazał mu gnać od startu, a teraz za to płaci, piękny debiut! Zaczynają się mentalne gierki z własnym ciałem i duchem. Niby lekki trucht pod górkę 4% do Małej Wierchomli na 77km, a nogi jak z ołowiu poruszane bardziej siłą woli niż mięśni.
Na stoku narciarskim robimy direttissimę tempem zmęczonego grzybiarza. Wykorzystuje to Żaneta Bogdał, która wyprzedza nas - podchodzi tak lekko, jakby dopiero zaczęła zawody. Patrzymy tylko po sobie z Krzyśkiem i wiemy, że nie mamy na to żadnej odpowiedzi. Jest już drugą kobietą, wyprzedziła Olgę, która podobno narzekała na zmęczone nogi. Pocieszamy się, że już tylko półmaraton.
Za Szczawnikiem od 85km napychamy się żelami i zaczynamy truchtać, mijamy dwóch chłopaków. Wcześniejsze "postanowienie", że nie biegnę niczego bardziej stromego niż 4% odchodzi w niepamięć. Mamy tempo świńskiego truchtu, ale równe i stałe przez dobre 5km. Docieramy do Bacówki nad Wierchomlą i widzimy, jak punkt opuszcza Żaneta. Wiemy też, że jeden z kolegów za nami szybko zbiega, a stąd jeszcze wejście +200m na Runek i dalej tylko 9 kilometrowy zbieg do mety.
Zaczynamy zbiegać i wzajemnie się poganiać, żeby nie zostać dogonionym. Co chwilę oglądamy się za siebie, jakby czując czyjś oddech. Na którymś z małych podejść kilka km od mety wreszcie go widzimy, goni nas. Na szczęście zaczyna się zbieg i przyspieszamy, kolejny raz widzimy się kiedy goniący jest ok 200 metrów za nami, a do mety ok 3km.
Nie dajemy już sobie wyrwać tego nic nie znaczącego miejsca i czasu. Kilometr przed metą na wiatrołomach zawalających szlak doganiamy Żanetę. Poganiam ją żeby nie zwalniała, bo jesteśmy gonieni. Jeszcze tylko skoki przez powalone drzewa, szeroki uśmiech i razem z Krzyśkiem, przy oklaskach kibiców, wbiegamy deptakiem na metę. Piękny bieg :)
Taki finisz lubię, były kryzysy, były zwątpienia, ale ostatecznie udaje się znaleźć jeszcze energię, żeby uciekać i gonić. A wynik? Szału nie ma, ale też szału nie należało się spodziewać, bo i trening dupy nie urywał, a ciągłe starty co 2-3 tygodnie do szczytu formy raczej nie prowadzą. Była za to przygoda i dobra zabawa, a o to tak na prawdę chodzi. Ostatecznie czas 11h56min i 26 miejsce. Bardzo dobry bieg, fajna atmosfera, masa znajomych spotkanych na starcie, mecie i w trakcie. Nic tylko wystartować jeszcze raz, polecam!
Olga ostatecznie mnie nie dogoniła i ukończyła jako 4 kobieta ze świetnym czasem 12h42min. Jak będzie tak dalej przyspieszać z roku na rok, to następnym razem będę musiał się bardziej postarać :)
Co jadłem, co piłem:
galaretki aptonia 5x porzeczka i 2x truskawka - 80 kcal każda
ok 100 gram kandyzowanego imbiru
batonik jabłkowy aptonia - ok 120kcal
3x żele squeezy, dwa cytrynowe z kofeiną i pomidorowy, pierwszy test tej marki(ma się żołądek!) - 90 kcal każdy
5x żele nutrend, pierwszy test tych żeli(ma się żołądek!) - 90 kcal każdy
pół banana i ok 8 ćwiartek pomarańczy na punktach
ok 7x tabletki z sodem saltstick
4x tabletki enervit - 15kcal każda
na każdym punkcie wypijałem ok 0.4L wody lub izo plus napełniałem bidon 0.5L + ew. bidon 0.2L, czyli w sumie ok 7-8 litrów płynów.