Rajd Wrocław - Groningen etap VIII
Sobota, 5 czerwca 2004
· Komentarze(5)
Kategoria Rajd Wrocław - Groningen, Maratony rowerowe
Trasa: Oldenburg - Greetsiel - Groningen
Wkrótce więcej fotek.
To już koniec rajdu. Po krótkim zwiedzaniu Groningen i kilku zabawnych sytuacji:), następnego dnia odwrót do Wrocka niemieckimi autostradami z prędkością nadświetlną.
Poniżej świetna relacja pióra Zuzy! (źródło: Koalicja Rowerowy Wrocław)
To była dobra podróż - Zuzanna Sakro Morawiecka
To była dobra podróż.
To tyle właściwie. Bo to, że się sporo nauczyłam o jeździe, o moim rowerze, o grupie i o sobie przede wszystkim – to jasne. Że przebudowałam strukturę swoich mięśni – to też jest oczywiste.
Trudno pisać o tej drodze, bo tak naprawdę, obiektywnie rzecz ujmując, to przecież strasznie nudno tak pedałować dzień w dzień od rana do nocy, widzieć przy śniadaniu te same twarze, a w drodze te same plecy (tak to nazwijmy) przed sobą, pochłaniać niewyobrażalne ilości niezmiennych – niekoniecznie ulubionych – batoników i wlewać w siebie hektolitry niebieskiego picia. Po kilku etapach można dokładnie przewidzieć co nastąpi w kolejnych – wiadomo już jak kto jeździ, czyli za kim warto jechać, a kogo lepiej wyprzedzić; ilość komend i sygnałów informacyjno – ostrzegawczych też okazuje się być obliczalna.
Po przebyciu gór, które były wyzwaniem zarówno dla mnie jak i dla moich zdecydowanie wyścigowych przełożeń, po unormowaniu się krajobrazu, również droga stała się płaska, równa, przewidywalna. Po brutalnym górskim treningu gładka zachodnia szosa niosła nas sama – nawet pod wiatr i w deszczu albo w ognistym upale – jechało się monotonnie lekko i szybko.
Mimo tej powtarzalności, mimo pozornej bezcelowości niemałego przecież wysiłku, było to pasjonujące. Peleton ciągnie – i dosłownie i w przenośni. Pęd, droga, stado – nie ważne dokąd, nie ważne po co – po prostu się jedzie w szumie łańcuchów, w trzasku przerzutek, wśród wiatru plączącego się w zakamarkach kasków. Oddechy wyznaczają rytm, korby nadają tempo, z dźwięków peletonu tworzy się muzyka, która przenika do krwi i tam już zostaje.
Nie oznacza to, że nie było przygód. Były awarie, wypadki, napięcia, błędy nieomylnej niemalże organizacji – ale nie to stanowiło o istocie i wymiarze tego doświadczenia. Zgubienie prawie połowy kolarzy odciętych od czoła przez przejeżdżający pociąg, czy stado krów, które poczuły zew i przyłączyły się do nas z hukiem racic, błądzenie i nadrabianie kilometrów, naderwane ucho nieuważnego pechowca, flaszka wybornego wina nad brzegiem wieczornej rzeki, pomocna dłoń we właściwym czasie, zauważony w ostatniej chwili samochód z naprzeciwka na górskim zakręcie przy prędkości większej niż można się spodziewać – to wszystko pozostanie w pamięci prawdopodobnie bardzo długo. Jednak najważniejsze, co sączyło się kropla po kropli w podświadomość i w duszę wrosło korzeniami, to wspólnota drogi. To pewność, że wystarczy jedno słowo, a jadę po prostu. To to, że szum przelatującego nade mną stada łabędzi już chyba zawsze będzie mi przypominał śpiew 84 nienasmarowanych łańcuchów po deszczu.
Zuzanna Sakro Morawiecka
Fotki cd...
Zuzia, autorka relacji:
Radek Lesisz przemawia i strzela gwiazdką:
Obstawa rajdu grzeje silniki:
Mietek, czuwał nad morale polskiej ekipy:)
Łukasz:
Kowary, hehe tak było:)
Ostatni przystanek w PL. Holenderska kapela gra, piwo, grill, kiełbaski, relaks:
Radek podczas pitstopu gdzieś w Niemczech:
Wspólne śpiewanie pieśni motywacyjnych, Jena:
Bibka w Dreznie, Holendrzy znów grają:
Wino bike squad, gdzieś w Niemczech, czerwone wino:)
Niemieccy kibice gidześ na trasie:
Fotki: Organizator, Radek Lesisz, blas
Wkrótce więcej fotek.
To już koniec rajdu. Po krótkim zwiedzaniu Groningen i kilku zabawnych sytuacji:), następnego dnia odwrót do Wrocka niemieckimi autostradami z prędkością nadświetlną.
Poniżej świetna relacja pióra Zuzy! (źródło: Koalicja Rowerowy Wrocław)
To była dobra podróż - Zuzanna Sakro Morawiecka
To była dobra podróż.
To tyle właściwie. Bo to, że się sporo nauczyłam o jeździe, o moim rowerze, o grupie i o sobie przede wszystkim – to jasne. Że przebudowałam strukturę swoich mięśni – to też jest oczywiste.
Trudno pisać o tej drodze, bo tak naprawdę, obiektywnie rzecz ujmując, to przecież strasznie nudno tak pedałować dzień w dzień od rana do nocy, widzieć przy śniadaniu te same twarze, a w drodze te same plecy (tak to nazwijmy) przed sobą, pochłaniać niewyobrażalne ilości niezmiennych – niekoniecznie ulubionych – batoników i wlewać w siebie hektolitry niebieskiego picia. Po kilku etapach można dokładnie przewidzieć co nastąpi w kolejnych – wiadomo już jak kto jeździ, czyli za kim warto jechać, a kogo lepiej wyprzedzić; ilość komend i sygnałów informacyjno – ostrzegawczych też okazuje się być obliczalna.
Po przebyciu gór, które były wyzwaniem zarówno dla mnie jak i dla moich zdecydowanie wyścigowych przełożeń, po unormowaniu się krajobrazu, również droga stała się płaska, równa, przewidywalna. Po brutalnym górskim treningu gładka zachodnia szosa niosła nas sama – nawet pod wiatr i w deszczu albo w ognistym upale – jechało się monotonnie lekko i szybko.
Mimo tej powtarzalności, mimo pozornej bezcelowości niemałego przecież wysiłku, było to pasjonujące. Peleton ciągnie – i dosłownie i w przenośni. Pęd, droga, stado – nie ważne dokąd, nie ważne po co – po prostu się jedzie w szumie łańcuchów, w trzasku przerzutek, wśród wiatru plączącego się w zakamarkach kasków. Oddechy wyznaczają rytm, korby nadają tempo, z dźwięków peletonu tworzy się muzyka, która przenika do krwi i tam już zostaje.
Nie oznacza to, że nie było przygód. Były awarie, wypadki, napięcia, błędy nieomylnej niemalże organizacji – ale nie to stanowiło o istocie i wymiarze tego doświadczenia. Zgubienie prawie połowy kolarzy odciętych od czoła przez przejeżdżający pociąg, czy stado krów, które poczuły zew i przyłączyły się do nas z hukiem racic, błądzenie i nadrabianie kilometrów, naderwane ucho nieuważnego pechowca, flaszka wybornego wina nad brzegiem wieczornej rzeki, pomocna dłoń we właściwym czasie, zauważony w ostatniej chwili samochód z naprzeciwka na górskim zakręcie przy prędkości większej niż można się spodziewać – to wszystko pozostanie w pamięci prawdopodobnie bardzo długo. Jednak najważniejsze, co sączyło się kropla po kropli w podświadomość i w duszę wrosło korzeniami, to wspólnota drogi. To pewność, że wystarczy jedno słowo, a jadę po prostu. To to, że szum przelatującego nade mną stada łabędzi już chyba zawsze będzie mi przypominał śpiew 84 nienasmarowanych łańcuchów po deszczu.
Zuzanna Sakro Morawiecka
Fotki cd...
Zuzia, autorka relacji:
Radek Lesisz przemawia i strzela gwiazdką:
Obstawa rajdu grzeje silniki:
Mietek, czuwał nad morale polskiej ekipy:)
Łukasz:
Kowary, hehe tak było:)
Ostatni przystanek w PL. Holenderska kapela gra, piwo, grill, kiełbaski, relaks:
Radek podczas pitstopu gdzieś w Niemczech:
Wspólne śpiewanie pieśni motywacyjnych, Jena:
Bibka w Dreznie, Holendrzy znów grają:
Wino bike squad, gdzieś w Niemczech, czerwone wino:)
Niemieccy kibice gidześ na trasie:
Fotki: Organizator, Radek Lesisz, blas