Środek nocy, ludzie chaotycznie biegają w różnych kierunkach inni podskakują lub stoją w zadumie, gra orkiestra. To musi być miejsce startu biegu ultra.
Czuję się trochę nie na miejscu, miałem biec maraton i pod kątem
maratonu pisałem relacje z treningów. Od dwóch miesięcy myślałem coraz
intensywniej o trasie 102 kilometrów i w końcu przepisałem się na Ultra
Chojnik. Tutejszy maraton już zaliczyłem, a ostatnią setkę biegłem rok
temu. Najwyższa pora przypomnieć sobie, jak to jest na tak długim
dystansie i na tak trudnej trasie.
Przesunąłem się bliżej linii startu, odliczanie, strat i po paru minutach już jesteśmy w ciemnym lesie. Czołówka nie odskoczyła zbytnio do przodu. Nawet nie zamierzałem ich
gonić. Za prowadzącą dwójką kolejne kilkanaście osób i dopiero ja. Tak
było do pierwszego podejścia, gdzie wyprzedziłem parę osób. Plan był
taki, żeby do około 50 kilometra biec swoim tempem i nie dać się
sprowokować do wariackiego wyścigu.
Około 4 rano tuż przed
wschodem słońca niebo było już czerwone. Na długiej prostej prowadzącej
głównym grzbietem naliczyłem osiem osób biegnących przede mną. Bardzo
dobry znak, mogłem się nieco zrelaksować. Zacząłem im robić zdjęcia na
czerwonym tle, kiedy skręcili w dół z Łabskiego Szczytu. Spokojny długi
zbieg zakończony trudnym odcinkiem czarnego szlaku i za chwilę kolejne
podejście na grzbiet. W międzyczasie minąłem kilku biegaczy.
Skończyła mi się woda i pod Czarną Przełęczą szukałem strumienia, ale
były tylko suche ślady po ostatnich ulewach. Odwróciłem się i przeszły
mnie dreszcze. Za moimi plecami malował się niesamowity wschód słońca
nad Kotliną Jeleniogórską, wstające mgły i wystające z nich pagóry.
Oczywiście znowu zrobiłem kilka zdjęć mimo świadomości, że aparcik w
moim telefonie nadaje się zupełnie do niczego.
Na górze na Czeskich Kamieniach wypatrzyłem gramolącego się ludzika, zmierzyłem mu czas, byłem 15 minut za nim.
Na zbiegu do Pielgrzymów wyprzedziłem go, a na podejściu do Samotni
minąłem kolejnego biegacza. Kibic na brukowanej drodze doniósł, że z
przodu jest pięć osób, a do lidera mam 12 minut. To były wreszcie
konkretne informacje i w dodatku bardzo dobre. 60 kilometrów do mety i
tylko 12 minut straty. Czyli dalszy ciąg truchtu tym razem długim i
stromym zbiegiem do Karpacza. Trochę zdziwiły mnie szybkie kroki za
plecami, czyżby ktoś mnie gonił? To był Krzysiek Kokot, który
nieopatrznie zwiedził Kopę, a teraz na gwałt odrabiał straty i zbiegał
jak szalony. Dla mnie to był nużący zbieg.
Po 6.5 godzinach
zameldowałem się na punkcie w Karpaczu, gdzie ucztowali wspomniany
Krzysiek z Kopy i Maciek Pisarek. Atmosfera była zupełnie niewyścigowa.
Krzysiek chyba zmieniał buty, a Maciek rozglądał się dookoła, jakby na
zastawionych stołach było mało do jedzenia. Dowiedziałem się też, że
kilka minut wcześniej punkt opuściła pierwsza dwójka.
Tutaj
wreszcie poczułem jakieś większe emocje, szybko opuściłem punkt i już
byłem na trzeciej pozycji. Zaraz za mną wyszedł Maciek i przez cały
Kocioł Łomniczki deptał mi po piętach. Trochę mu uciekałem, trochę
goniłem liderów. Teraz uważam, że na tym podejściu nie trzeba było się
aż tak ścigać ;)
Tuż przed szczytem kotła wypatrzyłem na górze ludzika, był jakieś 5 minut przede mną. Tymczasem Maciek rozprostował kije i wyprzedził mnie stwierdzając, że
lubi podejścia. Odpowiedziałem, że ja oczywiście też, ale nie takie! No i
już byłem czwarty. Takie roszady trwały przez kolejne 10 kilometrów -
ja byłem pierwszy w dołkach, a Maciek na górkach.
Ostatnie
spotkanie mieliśmy na punkcie w Szpindlerowym Młynie ok 70km. Zbieg do
niego jest całkiem długi, mało techniczny i zakończony asfaltem.
Postanowiłem się wreszcie urwać i to się udało na punkcie byłem
pierwszy, to znaczy trzeci. Ledwo skończyłem nabierać wodę i jeść
arbuzy, a Maciek już był obok. Zgłosiłem pretensje, że przecież miał
wolniej zbiegać. Wytłumaczył się asfaltową końcówką.
Ostateczną
kwestię naszej separacji upatruję w pomidorowej z makaronem. To znaczy
Maciek się na nią skusił, może nawet z dokładką, a ja nie. Zyskałem
zatem teoretyczne dwie minuty i w pośpiechu opuściłem punkt. Kolejne dwa
kilometry to świński trucht pod górę i dalej ostra wspinaczka w palącym
już słońcu na południowym zboczu Karkonosza.
Patrzę do góry i
między turystami wypatruję dwa ludziki jeden gramolący się po skałach za
drugim. Patrzę w dół i widzę Maćka napierającego na kijach. Na górze
wreszcie płaski, szeroki i otwarty teren, zaczynam biec. Goniona dwójka
jest już razem, to idą, to truchtają, nie odwracając się nawet. Może to
turyści?
To jednak Witek Juda i Sebastian Borowczyk.
Doganiam
ich przed schroniskiem Lucni, jakoś głupio zagaduję, śmiejemy się i
wyprzedzam. Witkowi się to nie spodobało, prowadził wiele godzin i
miałby to teraz tak oddać? Wystrzelił do przodu i zaczął techniczny
zbieg, bardzo techniczny. Zbiegamy sprawnie, a to doganiam Witka, a to
daję mu się oddalić i trochę odpoczywam. Za plecami leci jakieś
przekleństwo, zatrzymuję się, a to Sebastian już wstaje z kamieni po
małej glebie. Nic się nie stało.
Witek zniknął. Koniec zbiegu,
znów pod górę, długa szutrowa prosta, nikogo przed nami prócz turystów.
Biegniemy kilometr asfaltem pod Przełęczą Karkonoską, znowu nikogo z
przodu. Dobiegamy z Sebastianem do punktu na 80 kilometrze. Tutaj
służbowo wita nas szerokimi ramionami Grzesiek Soczomski i reszta ekipy.
Jesteśmy pierwsi, nikogo przed nami, Witek się zapodział.
Zyskujemy jednak Grześka, który postanawia odprowadzić nas do mety.
Wybiegam pierwszy, ale Sebastian nie odpuszcza i do 87km dobiegamy
razem. Tam przyspieszam i zaczynam żwawą wspinaczkę na Ptasi Kamień i
dalej do Petrovki. Sebastiana nie widać. Tempo przyzwoite, pot się leje.
Jest super.
Zjadłem już dwadzieścia żeli i wypiłem litry
izotonika, jednak po kolejnych porcjach energia nie przybywa, zmęczenie
daje o sobie znać. Coraz trudniej przebierać nogami. Lewe kolano
pobolewa z przerwami od 50 kilometrów, w butach przemieszczają się
kamyczki, a upał daje się coraz bardziej we znaki. Zaczynam stromy zbieg
z Petrovki i przeklinam, bo chciałbym szybciej ale nie mogę.
Nerwowo spoglądam za siebie wypatrując Sebastiana, a to tylko zawodnicy z
maratonu mnie mijają. Koszmarny długi zbieg, chyba najdłuższy biegowy
odcinek na całej trasie ciągnący się w nieskończoność.
500 metrów
przed podejściem na Chojnik odwracam się i widzę przez ułamek sekundy
znajomą sylwetkę wśród innych biegaczy. Szukam potwierdzenia na twarzy
Grześka, a ten odwraca się i uśmiecha do Sebastiana.
Momentalnie
przyspieszam z 6:00 na 5:00, ale pary starcza tylko na te 500 metrów.
Zaczyna się podbieg i Sebastian już mnie mija dokładnie 3 kilometry
przed metą. Na mecie mówił, że jak mnie zobaczył poczuł, jakby dostał
skrzydeł. I faktycznie odfrunął razem z moim pierwszym miejscem.
Miejsce, czas, godziny, minuty, sekundy. Czy to takie ważne? Za każdym
razem, gdy w trakcie biegu myślałem o Kasi i Leonie czekających na mecie
czułem szczęście. Przestawało mieć znaczenie, czy będę pierwszy, drugi,
piąty i czy zmieszczę się w 15 godzinach.